Osiedle, gdzie nie da się policzyć tego, co się liczy

Ślad wśród bloków

Mieszkałem tu tylko przez chwilę, kilka dni. Ale ta chwila zostaje ze mną na dłużej. Znalazłem tu coś, co coraz rzadziej można odnaleźć w wielkomiejskiej przestrzeni. Duszę i klimat, który tworzą mieszkańcy.

Warszawskie osiedle. Zwyczajne z pozoru, a jednak inne. Nie przez architekturę, lecz przez to, co wydarza się w jego środku.

Obserwuję

Przed wejściami do klatek nie ma katalogowych ławek z planu zagospodarowania. Są krzesełka, leżaki, taborety. Trącone znakiem czasu, trzeszczące pod ciężarem ludzkiego ciała. Wystawione przez mieszkańców, tak po prostu. Z potrzeby. Żeby usiąść razem. Porozmawiać. Popatrzeć, jak dzień się zaczyna albo kończy. Jak dzieci biegają, jak sąsiadka wiesza pranie, jak sąsiad podlewa rabatę. Bo i rabaty są – ale nie miejskie, nie zamówione. Tworzone z serca. Jakby mieszkańcy chcieli tu zostawić cząstkę siebie, zbudować namiastkę własnego azylu w miejskiej przestrzeni, na której przyszło im żyć.

Biblioteka

Podchodzę bliżej. Pod jedną ze ścian stoi stara, drewniana drabina. Na jej szczeblach – książki. Trącone czasem, przykurzone, już przez niejedne dłonie otwierane. Są. Czekają na to, aż ktoś je weźmie do rąk, otworzy, zanurzy się na moment w ich opowieści. Drabina żyje, książki zmieniają położenie. Czasem na chwilę znikają, pojawiają się nowe.

Dziś zostawiam na tej drabinie swoją książkę i soroban. Może któreś z dzieci zatrzyma się przy nich z ciekawością. Może któryś z rodziców spojrzy na drabinę inaczej niż zwykle. Podejdzie i weźmie. Może dzięki temu matematyka zapuka do drzwi któregoś z osiedlowych mieszkań i pojawi się nie w podręczniku, ale między jednym a drugim spojrzeniem dziecięcych oczu.

Wieczorem

Gdy dzień zaczyna się zbierać do snu, wszystko zwalnia. Ludzie zabierają suszarki z bielizną do domu, aby nie złapała wieczornej wilgoci. Wychodzą z mieszkań i siadają przed klatkami. Na tych krzesłach i ławkach, które od rana stały i czekały na spotkanie z właścicielami lub sąsiadami. Rozmawiają, śmieją się, żyją. Bez pośpiechu, bez ekranów, bez telefonów. Jak dawniej.

Czy czas się tu zatrzymał? A może to my, gdzie indziej, zbyt się rozpędziliśmy?

Ślady Japonii

Zbieg okoliczności? Teraz już nie. Tuż za bramą osiedla – mały, inny, jakże odmienny, orientalny świat, który dziś złapał wspólny mianownik z tym osiedlowym. Za sprawą zostawionego na drabinie sorobanu i Japonii – w progach MakiMaki &Friends. Oaza japońskiej kultury, którą koniecznie trzeba odwiedzić. Miejsce, gdzie można zasmakować zielonej herbaty (nie mogłem sobie odmówić tej przyjemności), dotknąć origami, ceramiki, codzienności z innego świata. I może właśnie w tej bliskości – MakiMaki i sorobanu za osiedlową furtką zrodzi się coś więcej niż przypadek. Spotkanie. Zachęta, by spojrzeć inaczej – na kulturę, naukę, matematykę, na codzienność, na drugiego człowieka.

Wracam

Wychodząc stąd z walizką, mam wrażenie, że coś tracę. Książka i soroban znikną pewnie wkrótce ze szczebli drabiny, pomiędzy innymi historiami. Może ktoś je zauważy. Jak nie dziś, to jutro. Ale zostaną tam — tak jak to miejsce zostaje we mnie. Nie wiem, czy wrócę. Ale to osiedle oznaczam na swojej mapie jako przypomnienie, że ciepło, bliskość i własny azyl można budować bardzo zwyczajnie – w każdej przestrzeni. I że czasem wystarczy tylko spojrzeć uważniej, żeby to wszystko dostrzec. Dostrzec, że tu liczy się coś więcej, niż tylko suche matematyczne reguły opisujące proporcje ścian, okien, dachów i chodników zaprojektowanych z inżynierską precyzją. Liczy czy się coś więcej, niż równiutkie trawniki strzyżone od linijki. Liczy się to, czego nie da się opisać matematycznym równaniem. Ale za to łatwo rozpoznać sercem.

Zostaw komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

49 + = 59
Powered by MathCaptcha

Przewijanie do góry